Zacznijmy od autora, posługującego się pseudonimem Nie Czesław, ale Miłosz – kto może ukrywać się
za tym nietypowym określeniem? Mało wiemy na temat jego prawdziwej tożsamości, ponieważ młody
poeta niechętnie dzieli się swoją prywatnością z czytelnikami. Wiadomo, że na imię ma Miłosz, mieszka
we Wrocławiu i prowadzi autorską stronę na facebooku, gdzie regularnie publikuje swoją twórczość. Pod
koniec ubiegłego roku własnym nakładem wydał pierwszy tomik poezji. „Brudne Słowa”.
Egzemplarza nie można znaleźć na półce w księgarni ani w sklepach internetowych. Zamawia się go
bezpośrednio od autora. Przybywa do czytelnika w schludnej, brązowej, papierowej kopercie,
adresowanej charakterystycznie ostrym pismem Miłosza. Wewnątrz czarny tomik w twardej oprawie,
przewiązany wstążką z wizytówką: jesteś gotowy? Oprócz tego kilka naklejek, pocztówka – do tej pory
nie byłam przyzwyczajona, aby kupując poezję otrzymać coś jeszcze oprócz książki i paragonu. Może
przywiązuję zbyt dużą uwagę do błahych szczegółów, ale tymi drobnymi elementami Miłosz uczynił dla
mnie swą poezję jeszcze bardziej osobistą, bliższą, kontaktową. W zabawny sposób opisuje to serwis
golfnews.pl Po raz pierwszy tak intensywnie poczułam obecność autora, istnienie jego dłoni, które kreślą
słowa, składają wiersze w tomik, a potem własnoręcznie pakują w kopertę i adresują do czytelnika. Był
to gest niewątpliwie przyjemny i zaskakujący.
Przy pierwszym kontakcie czujemy płynącą z tomiku melancholię i mrok – wystarczy spojrzeć na
okładkę. Czarno-biała kolorystyka, ponure szkice i opis z tyłu książki: „Brudne Słowa są tekstami bez
kompromisów, cenzury i sztucznego ubarwiania”. W minimalistycznej formie autor pragnie ukazać
prawdę, „odkryć świat bez kotary światła”. Tomik został podzielony na pięć części i jest dość obszerny.
Przygotowana na cięższą lekturę, zagłębiam się w treść pierwszego utworu.
Kim jest podmiot liryczny? To cyniczny młody mężczyzna z awersją do ludzi i świata, pełen rezygnacji i
sprzeciwu wobec współczesnej rzeczywistości. Czuje się stale niedopasowany, odgradza się od szarego
tłumu wysokim murem, nie chce się z nim identyfikować, choć sam stale popełnia te same błędy –
ucieka w alkohol, używki, samodestrukcję, marazm i płytkie relacje. Ponieważ jednak dostrzegł
beznadziejność tego świata, zdemaskował iluzję i obłudę, odsłonił kurtynę, za którą ukrywa się brud i
rozkład, pozwala sobie przybrać dumny i arogancki ton, stawiając się wyżej od reszty społeczeństwa. Z
początku irytuje mnie ta pełna pychy postawa, ale w krótkim czasie zaczynam jednak rozumieć, że jest
to tylko ironiczna poza, skrywająca wrażliwego i nieszczęśliwego człowieka.
Podmiot liryczny pragnie prawdziwej miłości, lecz zadowala się pornografią. Szuka szczerych słów,
jednocześnie milcząc. Chce uczuć i emocji, ale wpędza się w stan obojętności, jest zimny, nieczuły. Z
szyderczego młodego mężczyzny, jakim jawi się na pierwszych stronach książki, wyłania się zagubiony,
pełen smutku i rozczarowania człowiek, który stara się przebić przez własną zgryzotę i poczucie
beznadziejności. Stale się uczy, poszukuje, wierzy i nie traci tej odrobiny nadziei, która utrzymuje go
przy życiu. Bez niej już dawno by się poddał.
Czytając poezję, nie staram się na siłę szukać interpretacji i zrozumienia tego, co chciał przekazać autor.
Zamiast tego zwracam uwagę na emocje, jakie wywołują u mnie słowa, smakuję się w nieszablonowych
metaforach, dostrzegam dobrze dobrane epitety i szukam w tym wszystkim naturalności, szczerych
uczuć bez patosu i grania nowego wieszcza narodu. Miłosz jest w swojej twórczości niesamowicie
autentyczny, bezpretensjonalny, choć porusza gorzkie i niekiedy bolesne tematy. Przed lekturą
obawiałam się trochę, że jego utwory będą przypominały depresyjne wiersze pisane w pamiętniku przez
zbuntowanego gimnazjalistę, lecz twórczość Miłosza to raczej dojrzałe, krytyczne spojrzenie na te
najczarniejsze elementy dzisiejszego świata, o których niektórzy nie potrafią tak dosadnie, bezpośrednio
pisać. I na dodatek bardzo subiektywnie, gdyż w utworach ciężko znaleźć wyrażenia banalne i oczywiste
– autor wszystko ubiera we własne słowa. Czasami co prawda nie udaje mu się uciec przed truizmami
czy oklepaną metaforą, ale jest tego o tyle niewiele, że nie budzi awersji. Trzeba zauważyć, że poeta jest
jeszcze młody, niewątpliwie będzie się jeszcze rozwijał, zarówno życiowo, jak i literacko.
Teksty nie sprawiają wrażenia technicznie dopracowanych, przeciwnie – powstają pod wpływem
szczerych emocji, obserwacji, impulsu spowodowanego jakimś wydarzeniem – stąd są tak lekkie,
niewymuszone, prawdziwe. Część z nich czytam jednym tchem, przy niektórych odczuwam potrzebę
zatrzymania się, chwili refleksji, odwołania się do własnego życia. Ich odbiór jest całkowicie
subiektywny. Miłosz nie daje czytelnikom żadnych wskazówek, a na swojej stronie i spotkaniach
autorskich wyznaje, że pragnie, aby każdy interpretował jego twórczość przez pryzmat własnego,
unikalnego punktu widzenia i prywatnych doświadczeń.
Czy „Brudne Słowa” różnią się od innych tomików reprezentujących współczesną, tak zwaną poezję
instagramową? Od innych tekstów, które na pęczki publikuje się na fanpejdżach i stronach, wierszy
krótkich i ascetycznych, koniecznie białych, z mocnym przesłaniem, które można przerobić potem na
ładny cytat? Od „Mleka i Miodu” Rupi Kaur, „Chłopców, których kocham” Anny Ciarkowskiej czy „Miała
Dzikie Serce” Atticusa? Przede wszystkim „Brudne Słowa” nie są dziełem nastawionym na komercję,
dotarcie do jak największej ilości czytelników i osiągnięciem rekordowej sprzedaży. Miłoszowi zaś nie
zależy na sławie i poklasku. Nie jest to kolejny spis złotych myśli i innych tego typu infantylnych,
ociekających banałem mądrości. Podmiot liryczny ma do powiedzenia coś bardzo ważnego – prawdę. I
to jest według mnie najbardziej istotna rola poezji naszych czasów.